niedziela, 10 marca 2024

Komu dałabym Oscara? (edycja 2024)

 

Najlepszy film

Patrząc na moje oceny filmów nominowanych do Oscara można wywnioskować, że był to dobry rok. Chociaż może to ja jestem zbyt łaskawa w kwestii oceniania. Większość z nominowanych filmów bardzo mi się podobała. Zasłonę milczenia spuszczę tylko na Maestro, którego miejsce wśród nominowanych jest nieporozumieniem. Reszta filmów warta obejrzenia. Biedne istoty to festiwal dziwności w pięknym wydaniu. Lanthimos to mistrz serwowania widzom kina odrealnionego, o którym można później długo rozmawiać. Chociażby o narzucaniu społecznych zasad, przez które czujemy się jak w więzieniu. Do tego przepiękna scenografia, kostiumy i zapadające w pamięć aktorstwo. Zupełnie inny klimat, ale równie duże wrażenie pozostawia po sobie Strefa interesów. Film, który zbudowany jest na podstawie kontrastu: dom pełen dzieci, otoczony ogrodem, a zaraz za płotem mur obozu koncentracyjnego. Rodzina ślepa na cierpienie, które dzieje się zaraz za ich drzwiami. Nieczułość, która niestety jest powszechna po dziś dzień. O tym, jak ludzie żerują na innych opowiada też Scorsese w Czasie krwawego księżyca. Słyszałam, że w kinie trudno było wysiedzieć podczas ponad trzygodzinnego seansu. Oglądając w domu, byłam oczarowana. Reżyser udowadnia, że kocha kino, wierzę, że nie chciałby usunąć ani jednego kadru. Wciągająca historia, wspaniale podkreślająca napięcie muzyka i objawienie w postaci Lily Gladstone. Innym objawieniem jest też Anatomia upadku, czyli dramat sądowy, który utrzymuje widza w ciągłym napięciu. (Francuzi nie wytypowali tego filmu jako swojego kandydata do Oscara, dlatego nie znalazł się w kategorii międzynarodowej.) To świetnie wyreżyserowane kino, wywołuje emocje i pozostawia pytania bez odpowiedzi. Moim tegorocznym faworytem jest Przesilenie zimowe. W czasie kiedy filmowcy prześcigają się w dziwnych pomysłach, Payne postanowił nakręcić typowy film z lat siedemdziesiątych and I think it's beautiful. Ten seans wywołał tyle ciepła! Mam ochotę na kolejne święta Bożego Narodzenia odpalić go zamiast Kevina. Prosta historia o trójce osób, które nieświadomie sobie pomagają. Świetny scenariusz, naturalne aktorstwo i porządne rzemiosło filmowe. Dobrze sprawdził się American Fiction jako krytyka światka wydawniczego w Ameryce. Sporo zabawy przyniósł Barbie, ze swoim kolorowym światem lalek, przez który Gerwig próbuje edukować młode dziewczyny. Miłą odmianą dla klasycznej komedii romantycznej był film Poprzednie życie. Statuetka powędruje jednak do Oppenheimera. Uważam, że Nolan zrobił naprawdę dobry film i cieszę się, że w końcu zostanie nagrodzony. Ja się emocjonalnie z tym filmem nie zżyłam i przeszkadzał mi sposób opowiadania, z ciągłymi przeskokami między scenami. Nie można mu jednak zarzucić nudy, przez cały seans śledzi się losy bohaterów z zainteresowaniem. 

Oscar dla najlepszego filmu: Oppenheimer
Mój wybór: Przesilenie zimowe

kręcenie wybuchu bomby, źródło

Najlepsza aktorka

Na pewno był to dobry rok dla Sandry Hüller. Zagrała w dwóch nominowanych filmach, co jest sporym osiągnięciem. Szczególnie jak na aktorkę, która na co dzień nie rezyduje w Hollywood. Sandra ma swoich przeciwników, ale ja ją kupuję. W roli matki oskarżonej o morderstwo jest wspaniała  ma kilka złotych momentów, jak początkowy wywiad czy małżeńska kłótnia. O statuetkę ostateczną walkę stoczą jednak Lily Gladstone i Emma Stone. Lily moim zdaniem wniosła do Czasu krwawego księżyca ten element, który podniósł poziom całości. Ja zastanowiłabym się, czy nie umieścić jej w kategorii drugoplanowej, wtedy miałaby zwycięstwo murowane. Dla mnie najlepsza w tym roku była Emma Stone. Kompletnie szalona i odklejona od rzeczywistości rola, ale zagrana z takim czarem, że trudno jej nie kibicować. Na pewno najlepsza rola w dorobku aktorki. Czego nie można powiedzieć o Annette Bening, która w Nyad wkłada w rolę mnóstwo energii, ale dla mnie to Jodie Foster skradła w filmie więcej uwagi. Carey Mulligan to światełko w tunelu filmu Maestro. Dla niej warto go zobaczyć. I chociaż zagrała świetnie, to słaby scenariusz przeszkadza w umieszczeniu jej na szczycie listy. 

Oscar dla najlepszej aktorki: Lily Gladstone (Czas krwawego księżyca) / Emma Stone (Biedne istoty)
Mój wybór: Emma Stone (Biedne istoty)

Najlepszy aktor

Mam swojego faworyta w postaci Paula Giamattiego. Uważam, że to w większości jego zasługa, że Przesilenie zimowe wywołało u mnie tyle emocji. Ekscentryczność połączona z empatią, no i mamy bohatera, którego przemianę chce się śledzić. Statuetka powędruje zapewne do Cilliana Murphy'ego. Nie będzie to dla mnie zawodem, bo uważam, że to był idealny casting. Murphy ma w sobie coś przyciągającego uwagę. Sukces filmu w sporej części zależał od tego, jaki będzie Oppenheimer. Jeffrey Wright w American Fiction umiejętnie łączy dramatyczne granie z komediowym wydźwiękiem niektórych scen. Złapał dobry balans, na pewno jest to warta docenienia rola. Cooper to nieporozumienie. Moim zdaniem bardziej chciał wykreować postać niż ją po prostu zagrać. Uwierało mnie to przez cały film. Filmu Rustin nie oglądałam.

Oscar dla najlepszego aktora: Cillian Murphy (Oppenheimer)
Mój wybór: Paul Giamatti (Przesilenie zimowe)


Yorgos Lanhimos i Emma Stone za kulisami „Biednych istot”, źródło

Najlepszy reżyser

W końcu nadszedł czas Nolana. Wszystkie znaki wskazują, że to właśnie on zgarnie statuetkę za Oppenheimera. Wydaje mi się, że słusznie. Zrobił coś mocno autorskiego, wybrał oryginalny sposób kierowania tą historią i się tego trzymał. Jego podejście do kręcenia scen wybuchu jest godne pochwały. Zebrał świetny zespół aktorski i stworzył opowieść, którą chce się śledzić. Czy wzbudza ona u mnie emocje? Raczej nie. Nie mogę jednak zaprzeczyć filmowemu rzemiosłu. Ja doceniłabym w tej kategorii Justine Triet. Sukces Anatomii upadku to zasługa wielu dobrych decyzji reżyserki. Chociażby świetne zagranie z przeskokami między rozprawą a wspomnieniami. Lanthimos to kolejny reżyser, który trzyma się swojej wizji. Mam wrażenie, że była to idealna osoba do przeniesienia Biednych istot na ekrany kin. Scorsese zrobił bardzo dobry film, ale nie swój najlepszy. Glazer Strefą interesów przekonał mnie do zapoznania się z jego filmografią! Byłby moim drugim wyborem w tej kategorii.

Oscar dla najlepszego reżysera: Christopher Nolan (Oppenheimer)
Mój wybór: Justine Triet (Anatomia upadku)


zza kulis „Anatomii upadku”, źródło

Najlepszy aktor drugoplanowy

Mam wrażenie, że to już nie jest pierwszy raz, kiedy w kategoriach drugoplanowych mamy taki ciekawy wybór. Ryan Gosling zabłyszczał swoją rolą w Barbie. Wydobył na światło dzienne wszystkie pokłady swojej komediowej strony, tańczył, śpiewał, bawił się świetnie, a przy tym bawił i widzów. Robert Downey Jr., do którego zapewne statuetka powędruje, pokazał w Oppenheimerze na co go stać. Nie ma tam zbędnych fajerwerków, Downey nie szarżuje, ale dostarcza odpowiedniej dawki emocji. Mam wrażenie, że u Scorsese role De Niro zawsze są dobre. I znowu zalatuje mafiozem, ale robi to perfekcyjnie. Sterling w tym notowaniu chyba najsłabszy, ale dobrze partneruje Wrightowi. Nie zapada jednak w pamięci. Moim faworytem zdecydowanie jest Mark Ruffalo. Uwielbiam go za każde przegięcie w Biednych istotach, a było ich sporo. Czuć było, że się bawi tą rolą i chwała reżyserowi, że mu na to pozwolił.

Oscar dla najlepszego aktora drugoplanowego: Robert Downey Jr. (Oppenheimer)
Mój wybór: Mark Ruffalo (Biedne istoty)

Najlepsza aktorka drugoplanowa

Z tej kategorii niektórych nominowanych bym się pozbyła. America Ferrera w Barbie ma jeden zapadający w pamięć moment, ten słynny monolog. Poza tym jej rola jest raczej nijaka i moim zdaniem nie zasługiwała na nominację. Z bólem serca, Emily Blunt nie pokazała nic poruszającego w Oppenheimerze. Jest to świetna aktorka, ale wydaje mi się, że scenariusz nie pozwolił jej na zabłyśnięcie. Ma tam sporo scen, w których się wścieka, ale przez to, że jest to tak pocięte, nie robi na mnie wrażenia. Najlepsza jest na pewno Da'Vine Joy Randolph w Przesileniu zimowym. Spędzamy z nią dużo czasu i współodczuwamy jej ból. To piękny występ. Jodie Foster jest najjaśniejszym punktem filmu Nyad i to dla niej w ogóle warto go obejrzeć. Jednak do tegorocznej roli Randloph nie doskoczyła. Koloru purpury nie oglądałam, chociaż bardzo bym chciała, bo to musical!

Oscar dla najlepszej aktorki drugoplanowej: Da'Vine Joy Randolph (Przesilenie zimowe)
Mój wybór: Da'Vine Joy Randolph (Przesilenie zimowe)

Greta Gerwig i Ryan Gosling za kulisami Barbie, źródło

Najlepszy długometrażowy film animowany

To jest chyba moja ulubiona kategoria, a w tym roku udało mi się obejrzeć wszystkich nominowanych. Bawiłam się przy nich świetnie. Faworytem pozostaje Spider-Man: Poprzez uniwersum. Nadal pamietam te emocje po wyjściu z kina. Mimo że seans opuściłam niemal z oczopląsem, to miałam ochotę na więcej. Zgadza się w nim historia, podejście do kina superbohaterskiego, wspaniała muzyka, a przede wszystkim oryginalna animacja. Gdyby nie ten film, to serducho skradł mi Pies i robot. Animacja, w której nie pada ani jedno słowo, a mówi tak wiele. Przede wszystkim o bólu samotności i potrzebie posiadania kogoś bliskiego. O innym rodzaju bólu opowiada Miyazaki w Chłopcu i czapli. Tym razem to ból straty, żal, z którym młody bohater nie potrafi sobie poradzić. Jak to u Miyazakiego bywa, sporo w filmie symboli, ale sama historia jest barwna i kompletnie czarująca. Przyjemnymi historiami są też Nimona i Między nami żywiołami, ale mają w tym roku taką konkurencję, że wypadają tylko dobrze.

Oscar dla najlepszego długometrażowego filmu animowanego: Chłopiec i czapla
Mój wybór: Spider-Man: Poprzez uniwersum

Lily Gladstone i Martin Scorsese, źródło

Szybka przebieżka przez niektóre z kategorii. Z filmów międzynarodowych, polecam zobaczyć Perfect days. Maksymalnie powolne kino, które albo Was zachwyci albo zanudzi. Warto dać jednak szansę się oczarować. Strefa interesów w tej kategorii zasłużenie zgarnie Oscara. Scenariusz oryginalny podarowałabym Anatomii upadku, a adaptowany wolałabym widzieć chyba u Biednych istot. Muzyki z nominowanych filmów słuchałam ostatnio i najbardziej podoba mi się ta stworzona przez Robbiego Robertsona dla Czasu krwawego księżyca. Kompozytor zmarł w sierpniu zeszłego roku, ale zostawił po sobie wspaniałą ścieżkę dźwiękową. Statuetka pewnie powędruje do Oppenheimera, za co się nie będę obrażać, bo to również bardzo dobry soundtrack. Chciałabym pochwalić też muzykę dla Biednych istot, bo idealnie rezonuje z filmem. Co do piosenki, to Barbie powinna mieć nagrodę w kieszeni. Chociaż ja zamiast What was I made for, którą naprawdę bardzo lubię, wybrałabym I'm Just Ken. To będzie kultowa piosenka. Charakteryzację i fryzury przewiduję dla Maestro, chociaż po cichu liczę, że to jednak będą Biedne istoty. Techniczne nagrody powędrują raczej do Oppenheimera, chociaż w dźwięku moim faworytem jest Strefa interesów, a w zdjęciach Biedne istoty

Predykcje:

Najlepszy film międzynarodowy: Strefa interesów
Najlepszy scenariusz adaptowany: American Fiction
Najlepszy scenariusz oryginalny: Anatomia upadku
Najlepsza muzyka oryginalna: Oppenheimer
Najlepsza piosenka: What was I made for z Barbie
Najlepsza charakteryzacja i fryzury: Maestro / Biedne istoty
Najlepsza scenografia: Biedne istoty / Barbie
Najlepsze kostiumy: Biedne istoty
Najlepsze zdjęcia: Oppenheimer
Najlepszy dźwięk: Oppenheimer
Najlepszy montaż: Oppenheimer
Najlepsze efekty specjalne: Twórca


środa, 6 marca 2024

Cykl „Wilcza Jagoda” Magdaleny Kubasiewicz – warszawskie urban fantasy, które Was pochłonie

Wilcza Jagoda (Kołysanka dla czarownicy, Przysługa dla czarnoksiężnika, Klątwa dla demona, Zaklęcie dla czarownika)
Magdalena Kubasiewicz

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 2022, 2022, 2023, 2023
Liczba stron: 310, 368, 384, 496
Wydawnictwo: SQN

Skończyła równo o północy i uśmiechnęła się pod nosem, bo było w tym coś ironicznego. Północ, godzina duchów, godzina czarownic. – Wiedźma Jaga. Uważaj, bo cię przeklnie - mruknęła do siebie, obracając jabłko w dłoni.
 

Opis wydawcy (Kołysanka dla czarownicy)

Jagoda, specjalistka od klątw, przez złośliwych zwana Wilczą Jagodą, ma trzy problemy. Młodą czarownicę, chcącą zostać jej uczennicą, krewnych mających skłonności do pakowania się w kłopoty oraz rzuconą przed laty klątwę, może mocno namieszać w życiu wiedźmy.


Moja recenzja

W czytaniu książek różnorodnych gatunkowo uwielbiam to, że spełniają tak wiele potrzeb. Kiedy czułam się przebodźcsowana i szukałam lekkiej opowieści do słuchania w drodze do pracy wybrałam Kołysankę dla czarownicy. Już kilkukrotnie trafiałam w sieci na książki Magdaleny Kubasiewicz. Wiele osób polecało, a ja akurat tęskniłam za gatunkiem urban fantasy. Cykl Wilczej Jagody okazał się strzałem w dziesiątkę. Po pierwszym tomie od razu przepadłam w kolejnych i w styczniu udało mi się skończyć ostatnią część. Bawiłam się świetnie!

Rozpoczynanie nowych serii często wiąże się z pewnym uczuciem niepokoju. Na półkach piętrzą się nieukończone książkowe cykle, do których trudno wrócić po przerwie. W przypadku przygód Wilczej Jagody wyszło idealnie, bo podczas kiedy ja czytałam pierwszy tom, wydawnictwo przygotowywało do wypuszczenia finałową część. Dzięki temu gładko przeszłam przez cztery przygody Jagi, warszawskiej specjalistki od klątw.

źródło

Powrót do polskiej fantastyki okazał się czystą przyjemnością. Fabuła wciągnęła, bohaterowie intrygowali, tajemnice się piętrzyły, a wszystko to w otoczeniu trochę znanym, a jednak magicznym. W tej wersji opowieści warszawska syrenka to nie jest tylko pomnik wart zobaczenia. Jak zajdzie potrzeba to i ostrzeże mieszkańców przed zbliżającą się katastrofą. Takie wykorzystanie znanych miejsc i przekształcenie ich, żeby pasowały do opowieści pozwoliło poczuć się jak w domu. Kubasiewicz radzi sobie z tym śpiewająco, nie przesadza, ale co jakiś czas daje nam powód do uśmiechu i pokiwania głową na zasadzie: „znam to”. Prezentuje postacie z legend, miejsca znane ze stolicy, wplata w akcję raczej niezaskakujących przeciwników do pokonania, jak wilkołaka biegającego wieczorem po pobliskim parku. Dzięki temu, nawet kiedy w ostanim tomie akcja przenosi się za granicę, czujemy, że ten świat jest nam bliski.

W każdej z części akcja wydaje się być podobna – Jaga „przypadkowo” zostaje wmieszana w walkę ze złem i pomaga wydziałowi do spraw magicznych jako specjalistka od klątw. Autorka nie decyduje się na długie opisy systemu magicznego w swoim świecie. Poznajemy go raczej w biegu, podczas kolejnych przygód. Świetnym pomysłem było postawienie w centrum akcji wiedźmy klątw. Wypadło to oryginalnie i po lekturze, aż chciałoby się posiadać umiejętności Jagi.

Poznawanie głównej bohaterki, Jagody Wilczek, to czysta przyjemność. Kobieta jest silna, pewna swoich zdolności i oczywiście ładuje się w sytuacje, których powinna unikać. Brzmi to trochę oklepanie, ale Jaga jest dowodem, że da się stworzyć bohaterkę o wybitnych magicznych umiejętnościach, która nie irytuje. W sportretowaniu tej postaci pomagają również odkrywane tajemnice z jej przeszłości, która nie należała do łatwych. Te strzępki wiadomości rozłożone na kilka części idealnie podsycały ciekawość.

W cyklu o Wilczej Jagodzie jest mnóstwo ciekawych bohaterów. Ich opis jest wnikliwy, dzięki czemu z łatwością potrafimy ich sobie wyobrazić. Wątek romantyczny również się pojawia, ale przez większość czasu składa się z domysłów czytelnika. Nabiera rozpędu dopiero w ostatniej części, ale jest tak niewydumany i naturalny, że nie można na niego narzekać. Udało się autorce stworzyć takie postaci, za którymi czytelnik będzie tęsknić po zakończeniu ostatniego tomu. I chociaż cieszy mnie zamknięcie tej historii, to część mnie ma ochotę na kontynuację. Taka to była zabawa.


wtorek, 20 lutego 2024

Poszukując motywu morderstwa – „Z zimną krwią” Truman Capote

Z zimną krwią
Truman Capote

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 1966
Liczba stron: 372
Wydawnictwo: Rebis

Skąd pochodzi ten bezrozumny gniew, wzbierający na widok cudzego szczęścia i zadowolenia, ta rosnąca pogarda dla ludzi i pragnienie zadania im bólu?
 

Opis wydawcy

Z zimną krwią to pionierska próba nowego pisarstwa, dokument zbrodni popełnionej przez dwóch recydywistów na czteroosobowej rodzinie farmera z Kansas. Wydarzenie to zostało szczegółowo opisane, podobnie jak śledztwo, pościg za mordercami, proces i zachowanie przestępców w sądzie i więzieniu aż po egzekucję. Capote po mistrzowsku przedstawia godny Ajschylosa motyw zbrodni i kary, zmuszając czytelnika do refleksji na temat źródeł zła.


Moja recenzja

Truman Capote spędził sześć lat badając sprawę morderstwa czteroosobowej rodziny w miasteczku Holcomb. Towarzyszyła mu w tym jego przyjaciółka, autorka głośnego Zabić drozda, Harper Lee. To jej zadedykował wydaną w 1966 roku powieść Z zimną krwiąKsiążkę szybko okrzyknięto mianem arcydzieła i wciąż wymieniana jest jako największe osiągnięcie autora. Już pod względem gatunkowym jest to nietypowa pozycja. Z jednej strony, reportaż podparty wnikliwymi poszukiwaniami. Z drugiej, to powieść tak wciągająca i mrożąca krew w żyłach, że bije na głowę fabularyzowane kryminały. 

W pierwszej części książki autor odmalował tło historii. Opisał charaktery poszczególnych członków rodziny Clutterów, czyli ofiar morderstwa i przybliżył sylwetki najważniejszych osób ze społeczności miasteczka Holcomb. Spisał również przebieg podróży kryminalistów, Perry'ego i Dicka. Dzięki wnikliwym portretom bohaterów, czekający na czytelnika finał oddziaływuje jeszcze mocniej. Jest niczym nagłe zderzenie z brutalną rzeczywistością. 

Capote w domu Clutterów, źródło

Capote zaskakuje sposobem w jaki poprowadził chronologię wydarzeń. Koniec pierwszej części przynosi nam przeskok w czasie. Sąsiedzi odkrywają zwłoki i rozpoczyna się śledztwo. Capote omija jednak opis wydarzeń z nocy morderstwa. Wiemy, że kryminaliści byli blisko swojej destynacji, wiemy, że rodzinę zamordowano. Co się wydarzyło w domu Clutterów? Żeby się tego dowiedzieć, Capote każe nam czekać dosyć długo. Z zimną krwią osiąga zatem jeden z głównych celów kryminałów, bo czytelnik w tym momencie nie jest już w stanie odłożyć lektury. 

Autor nie sili się na wprowadzanie mrocznej atmosfery. Przedstawia fakty, które zupełnie wystarczają, żeby wzbudzić w nas przerażenie. Opis tego w jakim stanie były ofiary, kiedy je znaleziono pozostaje w głowie na długo po lekturze. W dużej mierze to styl Capote'a sprawia, że czytanie jest tak emocjonujące. Również przybliżenie sylwetek dwójki morderców jest podszyte ciągłym uczuciem niepokoju. Wydaje się, że takie osoby są wokół nas. Zagubione, popełniające mniejsze i większe wykroczenia. Jak daleko są od popełnienia największej zbrodni?

Capote opisując to morderstwo, przedstawia fakty z nim związane, ale porusza też temat zła, które tkwi w człowieku. Czytając Z zimną krwią trudno nie zadawać sobie pytania „dlaczego?”. Przecież musi być konkretny motyw, coś musiało popchnąć tę dwójkę zbrodniarzy do zamordowania całej rodziny. Szukamy logicznego wytłumaczenia, potrzebujemy dostać zapewnienie, że ludzie nie są po prostu źli, bo okrucieństwo musi mieć swoje źródło. Przeczesywanie tekstu w celu znalezienia odpowiedzi jest prawdziwie fascynujące.

Nieważne czy jesteście fanami true crime czy nie  Z zimną krwią po prostu warto przeczytać. Chociaż ostrzegam, że może okazać się to przerażającym doświadczeniem.


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu REBIS.

niedziela, 4 lutego 2024

Krótkie podsumowanie styczniowych lektur – „Cieszę się, że moja mama umarła”, „Lekcje chemii”, „Słabsi” i „Yellowface”

 

Cieszę się, że moja mama umarła
Jennette McCurdy

Gatunek: autobiografia
Rok pierwszego wydania: 2023
Liczba stron: 384
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Mam martwe oczy, duszy ze świecą szukać, ale grunt, że uśmiech jest przylepiony do ust.
 

Opis wydawcy

Jennette McCurdy od dziecka marzyła o tym, żeby zostać pisarką, jednak jej mama miała wobec niej inne plany. Dziewczynka miała sześć lat, kiedy po raz pierwszy wzięła udział w castingu, a jej świat zmienił się na zawsze. Debra zdecydowała, że jedyna córeczka zrobi karierę aktorską. Cena nie grała roli. Liczyła jej kalorie, wydzielała racje żywnościowe, opóźniała jej dojrzewanie, ważyła pięć razy dziennie, a nawet kąpała do szesnastego roku życia! Jennette, pragnąc za wszelką cenę zadowolić najważniejszą osobę w swoim życiu, godziła się na ten okrutny układ.


Moja recenzja

Cieszę się, że moja mama umarła to przestroga dla wszystkich tych, którzy z zazdrością patrzyli na młode gwiazdy kina i telewizji. To, co wydawało się dla szarych obywateli spełnieniem marzeń i idealnym życiem, ukrywa pod powierzchnią próby poradzenia sobie z ciągłą presją i ból utraconego dzieciństwa.

Jannette McCurdy w prosty i brutalnie szczery sposób relacjonuje dziecięce próby przebicia się do showbiznesu, moment sławy oraz rezygnację z kariery aktorskiej. Od najmłodszych lat spotykało ją sporo niesprawiedliwości, a jej opowieść bardzo dobrze pokazuje jak toksyczne otoczenie wpływa na rozwój dziecka. McCurdy nie podkreśla szczególnie doznanego okrucieństwa. Relacjonuje moment, kiedy matka namawia ją na trzymanie się diety, co będzie miało poważne konsekwencje dla jej stanu zdrowia. Przedstawia w jaki sposób matka wmówiła jej jakie ma marzenia i jak do nich dążyć. W momentach kiedy Jannette czuła się zagubiona i nieszczęśliwa, to bezbrzeżna wiara matki w karierę córki popychała ją do działania. Dziewczynka spełniała każdą jej zachciankę, a matka po prostu żyła karierą swojej córki, przenosząc swoje niespełnione marzenia na nią. Zaślepiona dążeniem do osiągnięcia „czegoś więcej”, nawet nie zauważała jak wiele cierpienia wywołuje. 

Wspomnienia McCurdy czyta się błyskawicznie. Wsiąknęłam w jej okrutną historię i pozostałam z ulgą, że dziewczynie udało się podjąć walkę z uzależnieniami, które budowała latami. To był bardzo dobry wybór na pierwszą lekturę tego roku.


Lekcje chemii
Bonnie Garmus

Gatunek: powieść obyczajowa
Rok pierwszego wydania: 2022
Liczba stron: 464
Wydawnictwo: Marginesy

No bo choć ludzie głupi mogą nie orientować się, że są głupi, z powodu właśnie głupoty, to przecież ludzie nieatrakcyjni muszą chyba orientować się, że są nieatrakcyjni, z powodu luster.
 

Opis wydawcy

Elizabeth Zott jest chemiczką i kobietą daleką od przeciętności. Byłaby zresztą gotowa jako pierwsza wytknąć rozmówcy, że coś takiego jak "przeciętna kobieta" nie istnieje. Ale jest połowa lat 50. i jej koledzy z całkowicie męskoosobowego zespołu naukowców w Instytucie Badawczym Hastings prezentują bardzo nienaukowe podejście do kwestii równouprawnienia płci. Wszyscy z wyjątkiem jednego: to Calvin Evans, nominowany do Nagrody Nobla i słynący z pamiętliwości samotny geniusz, który zakochuje w umyśle Elizabeth. Co skutkuje autentyczną chemią.


Moja recenzja

Lekcje chemii to chwalona przez wielu czytelników powieść, która doczekała się nawet ekranizacji w formie serialu. Niestety, nie podzielam tych zachwytów, chociaż potrafię zrozumieć dlaczego tak wielu osobom się podoba. Mimo że od pierwszych rozdziałów wiedziałam, że nie będzie między nami chemii, to i tak zostałam z przygodami Zott do końca. Autorka zasiała we mnie ziarno ciekawości, przedstawiając na początku kilka scen z późniejszego życia bohaterki. Zostałam zatem, żeby dowiedzieć się w jaki sposób historia Zott znajdzie się u celu. Jednocześnie pozwalając sobie na liczne przewracanie oczami przy kolejnych przygodach bohaterki.

Gdzie tkwił dla mnie problem? Największy w nagromadzeniu tragicznych wypadków i okrutnych ludzi spotykanych przez główną bohaterkę. Autorka opisuje bolesne wymiany zdań, w których kobieta jest nieustannie poniżana. Mężczyźni nie mogą pogodzić się z jej butą i wykorzystują ją na każdym kroku. Rozumiem, że to lata 50te, pojęcie równości płci było w innym miejscu, ale to nie znaczy, że wszyscy ludzie chcieli tylko krzywdzić. Nieważne: szef, profesor, właściciel stacji telewizyjnej, sekretarka albo biskup zarządzający domem dziecka. Wszyscy oni są potworni dla głównej bohaterki. Cóż, nie kupuję tego. Wydaje się to pisane pod tezę, że kobiety miały ciężkie życie. Można to było ująć w sposób bardziej zniuansowany. 

Lekcje chemii to książka, która, mając na uwadze odbiór innych czytelników, może się spodobać. Ja nie dołączę jednak do osób polecających tę powieść. 


Słabsi
Sigrid Nunez

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2024
Liczba stron: 224
Wydawnictwo: Pauza

Teraz znam prawdę: liczy się to czego doświadczasz podczas lektury, uczucia, jakie wywołuje dana historia, pytania, jakie przychodzą ci do głowy, a nie opisane w niej fikcyjne wydarzenia.
 

Opis wydawcy

Elegia plus komedia – jak twierdzi narratorka – to jedyny sposób, by wyrazić, jak teraz żyjemy. A jeśli nawet coś w prawdziwym życiu nie jest zabawne, to jeszcze nie znaczy, że nie można o tym pisać tak, jakby było. Tak właśnie prowadzi narrację Nunez, zastanawiając się, czy w post-covidowym świecie da się budować prawdziwe relacje?


Moja recenzja

Pod koniec zeszłego roku włączyłam audiobook Przyjaciel Nunez. Gdy go skończyłam, rzuciłam się na Pełnię miłości, a później na Dla Rouenny. Kiedy pojawiła się świeżutka powieść Sigrid Nunez nie zastanawiałam się dwa razy i ponownie odpaliłam wersję audio.

Jest w prozie autorki coś, co potrafi oczarować. Uwielbiam liczne nawiązania do literatury, cytaty z różnych książek. Nunez to bardzo czuła i uważna narratorka, której udaje się przenieść otaczającą rzeczywistość na strony książki. Jej powieści są często chaotyczne, sposób narracji nie jest linearny. Autorka swobodnie przeskakuje między wydarzeniami. Sprawia to, że nie skupiam się tyle na samej fabule, co na uczuciach związanych z lekturą. Nunez wspomina między innymi o walentynkach, do których wysyłania zmuszana była w szkole. Po czym przeskakuje do opisywania uczucia strachu towarzyszącego pandemii. Te i podobne im historie wywołują natłok wspomnień. Jej proza pozwala mi poczuć, że nie jestem sama. Że moje doświadczenia nie są takie niecodzienne. Nunez ponownie zostawiła mnie z poczuciem spokoju i na pewno dalej będę czytać jej książki.


Yellowface
Rebecca F. Kuang

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2023
Liczba stron: 429
Wydawnictwo: Fabryka Słów

Internetowy tłum, tak uwielbiający dyskutować dla samej dyskusji...
 

Opis wydawcy

Zaczyna się od niespodziewanej śmierci. A później napięcie rośnie dosłownie odbierając oddech, aż do finału, który zaciska się na gardle niczym pętla. Finału, w którym katharsis przeplata się ze stadium szaleństwa a my, nawet poznawszy całą historię, nadal nie jesteśmy pewni, kto jest ofiarą a kto czarnym charakterem. A może, jak w życiu, w tej historii nie ma czarnych charakterów i niewinnych ofiar. Może są tylko mniej lub bardziej zdeterminowane postaci. Ludzie w różnym stopniu zanurzeni w szambie wyścigu po sukces i z nierówną furią obrzuceni błotem przez "opinię publiczną".


Moja recenzja

Proza Kuang kusiła mnie już przy okazji jej trylogii fantasy, Wojen makowych. Pamiętam, że o tym tytule mówiłam i w końcu mój mąż przesłuchał wszystkie trzy części. Po czym stwierdził, że było raczej średnio. Dla mnie pierwszym spotkaniem z autorką jest właśnie Yellowface i chyba spodziewałam się czegoś więcej.

Nie można zaprzeczyć, że w historię przedstawioną w Yellowface błyskawicznie się wsiąka. Opowieść o zawłaszczeniu, zazdrości i internetowych zagrywkach wciąga, a czytelnik jest ciekawy jak całość się potoczy. Najmocniejszą częścią książki jest to, o czym wszyscy trąbią, czyli fragmenty dotyczące działania przemysłu wydawniczego. Bardzo dobry jest ten wgląd w proces promocji powieści i opis drogi, jaką przechodzi autor. Intrygująco wypada również wątek działania w sieci – wrzucania postów na social media, reagowanie na oskarżające posty i negatywne recenzje. Jednak, jest to powieść, która nie zostanie ze mną na długo. Skończyłam ją ostatniego dnia stycznia i już ta historia powoli zaciera się w mojej pamięci. Samej Kuang jednak na pewno dam jeszcze szansę, bo Babel czeka na półce.


niedziela, 21 stycznia 2024

Opowieść o mieście cudów – „Miasto zwycięstwa” Salman Rushdie

Miasto zwycięstwa
Salman Rushdie

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2023
Liczba stron: 336
Wydawnictwo: Rebis

- Jest całkiem możliwe - powiedział łagodnie król - że twoje poglądy są zbyt postępowe jak na czternasty wiek. Po prostu wyprzedzasz nieco swoje czasy. - Tak potężne mocarstwo jak nasze - oznajmiła - to właśnie twór, który powinien próbować prowadzić ludzi ku przyszłości. Niech wszędzie indziej będzie czternasty wiek. Tutaj miejmy piętnasty.
 

Opis wydawcy

Tkając tę opowieść z wątków hinduskiej mitologii, dziejów królestw, państw i państewek, postaci bogiń i bogów, bohaterów z krwi i kości, Rushdie sięga po tak bliskie mu tematy poczucia przynależności, natury ludzkiej, relacji między państwem a religią i jej instytucjami, wielokulturowości, równości, a zwłaszcza pozycji i roli kobiety w patriarchalnym społeczeństwie.


Moja recenzja

Salman Rushdie to autor, którego książki często były mi polecane. Jego powieść Dzieci północy znalazła się na liście 100 książek, które warto przeczytać według dziennikarzy BBC. Wygrała też kilka prestiżowych nagród, m.in. Bookera. Rushdie to pisarz, który nie boi się wyrażać własnego zdania, mimo grożącego mu niebezpieczeństwa. Głośna była sprawa, kiedy w 2022 roku został zaatakowany przez nożownika. W wyniku tego zdarzenia stracił oko i sprawność w jednej ręce. Miasto zwycięstwa to pierwsza książka wydana po tym ataku. Od niej postanowiłam zacząć przygodę z autorem. Nie przeczytałam jej opisu, nie wiedziałam wiele o prozie Rushdiego. Po prostu zaczęłam czytać. I zakochałam się po kilku pierwszych stronach.

Miasto zwycięstwa wzięło mnie z zaskoczenia. Podczas czytania nie mogłam pogodzić się z niespodziewanym gatunkiem – wyglądało na to, że ta książka należy do fantastyki. Po skończonej lekturze i krótkim poszukiwaniu w sieci nastąpiło ponowne zaskoczenie. Rushdie nie opisuje fikcyjnej krainy, a snuje opowieść o istniejącym miejscu! Jego tytułowe „miasto zwycięstwa” to Vijayanagara, powstałe w Indiach w XIV wieku. Czytelnik, który nie zna tego kawałka historii może poczuć się nabrany, że czyta fantastykę. 

Hampi, ruiny miasta zwycięstwa, źródło

Miasto zwycięstwa to opowieść o dziewczynce, która w bardzo młodym wieku była świadkiem tragedii.  Po tym zdarzeniu spływa na nią duch bogini, po której przyjęła imię. Za pomocą magicznych nasionek, wyczarowuje swoje miasto. Wybiera króla, tka wspomnienia mieszkańców i czuwa nad rozwojem Bisnagi. Okazuje się jednak, że nic nie trwa wiecznie, a kontrolę zawsze można stracić. 

Na początku narrator zaznacza, że ta książka powstała na podstawie znalezionego manuskryptu, napisanego przez bohaterkę historii, Pampę Kampanę. Opisane przygody Pampy przeplatane są wtrąceniami autora, które dotyczą procesu przepisywania z pierwowzoru. Ten zabieg sprawia, że czytelnik zaczyna wierzyć w wersję z odnalezieniem fikcyjnej księgi, jak również w to, że Rushdie/narrator tylko przekazuje umieszczone w niej wydarzenia. Narrator wspomina, że omija niektóre fragmenty z pierwowzoru, ingeruje w fabułę. Pokazuje, że opowiadający ma wpływ na to, jak odbierzemy całość.

Rushdie z lekkością wprowadza nas w baśniowy klimat opowieści. Historię Pampy czyta się jednym tchem. Od początku wpłata w narrację tajemnicze moce bogini, dzięki czemu wsiąkamy w ten wykreowany świat, a kolejne opisy pełne magii wydają się adekwatne. W Mieście zwycięstwa są momenty, w których byłam zupełnie oczarowana wyobraźnią autora, są takie, które wywołały śmiech, oraz te, pokazujące nam odbicie ludzkich żądz, które znamy ze swojego otoczenia.

Autor podkreśla w Mieście zwycięstwa temat równości płci. Po akcie stworzenia Bisnagi, kobiety przejmują wiele najważniejszych ról w mieście. Pampa jest szanowaną królową, główne pozycje wojskowe należą do kobiet. Ciekawą drogę przechodzi główna bohaterka, która stara się być we wszystkim najlepsza, ale zawsze coś jej się wymyka. Tak wiele uwagi poświęca miastu, że to ono staje się jej najważniejszym dzieckiem. Stara się je chronić za wszelką cenę, zapominając o swoich biologicznych dzieciach. Po pewnym czasie w utopijnej Bisnadze pojawia się coraz więcej problematycznych tematów, jak dziedziczenie korony. Rushdie ciągle rozwija swoją epicką opowieść, wplata w nią starcia na tle religijnym, rebelie, historie miłosne, otrucia, walkę o tron. Po tak niesamowitej przygodzie z czystą przyjemnością sięgnę po poprzednie książki tego autora.


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu REBIS.


Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka