czwartek, 20 lipca 2017

„Amerykańscy bogowie”, czyli wyobraźcie sobie, że bóstwa (zapomniane i współczesne) żyją wśród nas

Zapewne każdy z nas kojarzy któryś z tych typów. Starsza pani, siedząca przy stoliku z talią kart bądź namiętnie wpatrująca się w fusy, wyczytująca z nich naszą przyszłość. Zatwardziały, starszy palacz, pracujący w pobliskiej rzeźni, którego narzędziem zbrodni jest specjalny pistolet do zabijania świń. Bądź też rozwydrzony hulaka, którego można spotkać co tydzień w tym samym pubie, popijającego piwko i szukającego okazji do bójki. Kojarzymy? No to teraz wyobraźcie sobie, że to nie są tacy zwykli ludzie. Ale skoro nie zwykli ludzie, to kto? Ha, no właśnie:
Chyba nietrudno się domyślić dlaczego zainteresował mnie właśnie ten serial amerykańskiej stacji Starz. Neil Gaiman to jeden z moich ulubionych autorów i zdecydowanie ten, którego książki dość dokładnie udało mi się poznać (chociaż na szczęście dawkuję sobie tę twórczość i trochę jeszcze mi zostało). Amerykańscy bogowie to właśnie ten tytuł, który przyniósł mu ogólnoświatową sławę i uwielbienie milionów fanów. Przyznaję, że to nie jest moja ulubiona książka, która wyszła spod jego pióra, trudno jednak nie docenić jej treści. Nareszcie też docenili ją serialowi twórcy zza oceanu i dostaliśmy porządną ekranizację tej powieści. 
Ale z czym mamy tutaj do czynienia? Główny bohater, Cień, odlicza już swoje ostatnie godziny w więzieniu, kiedy dowiaduje się, że jego żona zginęła w wypadku samochodowym. Mężczyzna jest w niemałym szoku, szczególnie że na światło dzienne wychodzi również domniemany romans jego małżonki. Zagubiony, z mętlikiem w głowie, spotyka na swojej drodze tajemniczego jegomościa (który przedstawia się bieżącym dniem tygodnia) - Pana Wednesday'a. Cień otrzymuje od niego propozycję pracy, która zmieni cały jego dotychczasowy światopogląd.
Twórcami serialu są ludzie odpowiedzialni za udaną produkcję, która zyskała niemałą sławę także u nas - Hannibala (2013-2015). Przyznaję, że sama miałam w planach nadrobić ten tytuł, ale na razie wciąż mi z tym serialem nie po drodze. Jednak już po pierwszym odcinku American gods widać, że twórcy widoku krwi się nie boją, a nawet znajdują w nim pewną wartość estetyczną. Dlatego nie bądźcie zdziwieni kiedy zobaczycie niemal deszcze posoki i eksplodujące ciała - taką sobie wybrali konwencję. To prawda, że prezentowało się to ładnie, jednak momentami czułam, że techniczni przesadzają z ilością slow-motion. Po obejrzeniu całego sezonu trudno jednak nie pochwalić strony technicznej, która jest na wysokim poziomie (chociaż w bardzo osobliwym klimacie). Zdjęcia i montaż dają radę, a trudno pominąć też świetne wybory tła muzycznego.
Najsilniejszą stronę serial prezentuje jednak w warstwie aktorskiej. Goście od castingu spisali się po prostu na medal i dostaliśmy mnóstwo cudownych postaci, niemal żywcem wyjętych z kart książki. Prym oczywiście wiedzie tutaj Ian McShane, który gra pana Wednesday'a. Ma taką ilość charyzmy, że jak tylko pojawia się na ekranie to kradnie całą uwagę widza. Jest po prostu bezbłędny. Dobrze wypada także Ricky Whittle w roli Cienia - początkowo wydawał mi się sztywny i taki nieobecny, ale później przypomniałam sobie, że taki właśnie był bohater książki. I prawdą jest, że idealnie oddał charakter stworzony przez Gaimana. Cały drugi plan również robi wrażenie: Emily Browning świetnie zagrała charakterną Laurę, a Pablo Schreiber to wymarzony leprechaun. A to nie koniec, bo genialnie prezentują się także wszystkie epizodyczne role różnych bogów. Każdy z nich zapada w pamięć i jest obsadzony po prostu idealnie, od grubiańskiego Czernoboga (Peter Stormare) po słodką Wielkanoc (Kristin Chenoweth).
Jestem zachwycona, że postanowiono Amerykańskich bogów stworzyć właśnie w formie serialowej. Niezaprzeczalny jest fakt, że w ostatnich latach mały ekran wcale nie odbiega poziomem od tego, co zobaczymy w kinie, a jednocześnie twórcy nie muszą się nigdzie spieszyć. I w tym serialu zdecydowanie wrzucili sobie na luz. To prawda, że przez to niektóre momenty zdają się trochę niepotrzebne i mogą wybijać z głównej akcji bądź po prostu przynudzać, ale fani mogą być zadowoleni - dostaną więcej materiału. Osią fabuły jest podróż Cienia i pana Wednesday'a przez Amerykę w poszukiwaniu starych bogów, ale dostaniemy odcinki, w których ich historia nie ruszy się do przodu ani na milimetr. Będzie za to retrospekcja z życia Laury Moon, a także kostiumowy odcinek (piękny!) na temat przeszłości Szalonego Sweeney'a. Natomiast warto też wspomnieć, że każdy epizod rozpoczyna krótka wstawka na temat jakiegoś przeszłego wierzenia. Niektóre z nich były genialne, inne tylko w porządku, ale to na pewno ciekawy pomysł.
Ten serial to taka mieszanka wybuchowa. Bo przede wszystkim to fantastyka, ale będzie też trochę wstawek historycznych, czysto kostiumowych, będzie miejsce na romans (a nawet więcej niż jeden) czy trochę czarnej komedii. A kto czytał książkę ten wie, że pojawi się też wątek kryminalnej zagadki, której serialowego rozwiązania nie mogę się doczekać. 
Amerykańscy bogowie sławę zyskali dzięki intrygującej tematyce. Starcie dawnych, zapomnianych już przez większość wierzeń z naszą nową „wiarą”, czyli nowoczesnymi zastępnikami religii, jak technologia czy kino. W książce sprawdziło się to bardzo dobrze i serial także jest na odpowiedniej drodze do sukcesu. Dla mnie, jako laika, ciekawym doświadczeniem było poznawanie kolejnych starych wierzeń, szczególnie że o większości naprawdę nie miałam zielonego pojęcia.

Warto też wspomnieć, że serial przeznaczony jest dla widzów dorosłych. Oprócz wulgarnego języka, brutalności i mnóstwa krwi będzie też trochę golizny, więc ostrzegam.

I polecam. Chociaż proponuję najpierw zapoznać się z książką ;)

Ktoś z Was widział? Ktoś jest zainteresowany?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka